Książka wabi twardą okładką, wysokiej jakości papierem i wyjątkowej piękności zdjęciami. Ryszard Kapuściński naprawdę miał talent do fotografowania. Niestety cały ten wspaniały efekt jest zepsuty tekstem. Trzcionka, którą wydrukowane są bajki, jest nieprzyjazna dla oczu i po prostu brzydka. W dodatku bajki są nie najlepiej zredagowane. Rozumiem, że miał to być zbiór mało cyzelowanych opowieści, takich trochę topornych, jakie można usłyszeć od niewprawionego bajarza. Jak w posłowiu zaznaczył Eugeniusz Rzewuski, ta książka to jakby film zrobiony w czasie safari, na kliszy znalazło się to, co się akurat pod rękę nawinęło. Ale to wytłumaczenie do mnie zupełnie nie przemawia. Niektóre z tych opowiastek są mało ciekawe, inne używają bez wytłumaczenia obcych słów. Na przykład w bajce o rybie przynoszącej szczęście dowiadujemy się, że kobieta zabiła ,,naszego Mwatha", ryba mogła dać jej wiele ,,upite'', wąż zamieszkiwał ,,muxitu'', a młodzieniec ,,przy użyciu cinjangu'' odcinał wężowi kolejne głowy. Wszystko jest jasne, prawda? Moim zdaniem książka nadaje się właściwie tylko do oglądania, a nie do czytania, a to jest niestety duża strata i w dodatku trochę wycieranie sobie ust nazwiskiem Ryszarda Kapuścińskiego.