Na książkę Briana Lumley'a trafiłem nie przez przypadek. Jako wielki fan twórczości H. P. Lovecrafta po prostu nie mogłem nie sięgnąć po książkę pod frapującym tytułem "Dom Cthulhu". Rozpocząłem od dokładnego przestudiowania okładki, przez moment zastanawiałem się kto i po co wykoncypowała taką na niej grafikę by wreszcie (wreszcie!) zagłębić się w lekturze. Koncepcja prezentacji opowieści z nieznanego lądu, a wyczytanych w przed/odwiecznym (niepotrzebne skreślić) znalezisku wydawała się niezwykle interesująca. Zacząłem czytać. Przyznam, że opowiadania dosłownie mnie rozłożyły na łopatkach, byłem pod wrażeniem kunsztu literackiego amerykańskiego "tekstoroba" (o Lumleyu nie pisze się w samych superlatywach). Już pierwszy tekst mile zaskakuje, kolejne robią to na różne sposoby. Właściwie... bardzo ciekawe i interesujące pomysły i amerykańska forma (napisane schludnie, ładnie, ale bez większego polotu) tworzą miks ciężki do scharakteryzowania. Jeśli miałoby się spojrzeć tylko na pomysły autora, fabułki - plus na plusie i plusem pogania. Jeżeli przyjrzeć się też formie - wyłażą pewne niedociągnięcia. Nie mniej książka potrafi zapewnić godziwą rozrywkę...
Na zakończenie chciałem wspomnień o największym i najmakabryczniejszym mankamencie "Domu Cthulhu". Nie dajcie się zmylić tytułowi- to tylko chwyt reklamowy, albo coś podobnego! Nawiązań do mitologii Cthulhu w opowiadaniach nie ma żadnych, klimat jednego z nich przypomniał mi tylko o istnieniu bagien w Luizjanie (i w "Ślimaku na zboczu" braci Strugackich).
Nie odradzam tej książki nikomu. Rozumiem jednak czemu fani mitologii Cthulhu odchodzą od niej zawiedzeni.