„Hedda…” to czteroaktowy dramat Ibsena. Po książkę sięgnęłam z dwóch powodów – jedym z nich była fascynacja, choć umiarkowana, Skandynawią. Drugim – wzmianki o Ibsenie w „Moich Współczesnych” Przybyszewskiego.
Koty za płoty, kości rzucone i tak dalej, z „Heddą…” spędziłam około dwóch godzin, jeśli wliczać w o kontemplację, uczciwą, poważną kontemplację dzieła o jakimś tam stopniu wybitności. I nie rozczarowałam się.
W dramacie owym autor bezlitośnie, krwiożerczo wręcz, obnaża całe zepsucie społeczeństwa, lub, ściślej mówiąc, jego jednostek, przy czym musimy pamiętać, ze z tych to robaczywych jednostek składa się społeczeństwo. Wychwycić potrafi wszystkie negatywne cechy, jakie tylko posiadać może człowiek, mało tego, on potrafi w cechy owe plugawe wyposażyć swoich bohaterów. Zręcznie, momentami wesoło, prawdziwie. Co jakiś czas czytelnik wyczuwa groteskę, jej nieśmiałe stopy szurają, gdy Hedda ciociny kapelusz bierze za fragment garderoby służącej. I siła tkwi w didaskaliach, tak jak diabeł w szczegółach.
A bohaterką główną jest tu kobieta – tytułowa Hedda. Jest to typowa famme fatale, wyrachowana i niezdolna do miłości. Jest przyczyną, jeśli nie wszystkich, to prawie wszystkich, klęsk, niepowodzeń i tragedii. Jest świadoma swej urody, co zręcznie wykorzystuje w swoich różnorakich manipulacjach. Prócz tego jest niezwykle ambitna, za ambitna, i ambicja owa zaprowadzi ją nad przepaść/urwisko…
Nie wiem, czemuż Ibsen z kobiety zrobił taką poczwarę? Toż to na mizoginizm zakrawa, nie inaczej! A nie jest mi wiadome, czy mizoginem jakimś tam był.
Tak czy inaczej, pozycja godna uwagi. Zaskakujące zakończenie, nieoczekiwane zwroty akcji. Polecam!