Jestem pozytywnie zaskoczona. Nie wszystkim opiniom nt. książek Strout przyklaskuję. Dla mnie ciągle nie do pokonania jest "Olive Kitteridge", a już "Mam na imię Lucy" czy "Bracia Burgess" tak mnie nie zachwyciły. "Nie odstępuj ode mnie" to proza subtelna, emocjonalna, bliska, ludzka. Pastor w małej mieścinie traci żonę i zostaje sam z dwójką małych córeczek. Wydawało się, że będzie łatwiej, bo przecież wszyscy podziwiali i kochali swego pasterza. Tymczasem jego pięcioletnia Katherine przestaje się odzywać, zaczyna sprawiać problemy w przedszkolu, młodszą bierze do siebie apodyktyczna babcia, mieszkańcy West Annett lubują się w plotkowaniu, a ich celem staje się dotychczas szanowany pastor, bo zmarłej żony to w zasadzie nigdy nie zaakceptowano. Wielebny Tyler czuje się zagubiony, potwornie samotny i nierozumiany. Wydaje się, że ból pozbawia go siły do prowadzenia swej trzódki. Słowem - wszystko się sypie. Strout pięknie, wzruszająco pisze o ludzkich ranach, o głębi bólu, miłości, która napędzała życie, ale też o rozczarowaniu, zderzeniu tejże miłości z rzeczywistością, o ludzkiej słabości, która żywi się ranieniem innych i ludziach, którzy tak łatwo zdradzają i zawodzą. Czy gdy traci się miłość, ducha i serce, można coś ocalić?