Nic dziwnego, że wobec szarości i codzienności tego świata, tak bardzo pociągają nas rzeczy, sytuacje, ludzie nieprzeciętni. Naszych oczu na ulicy nie przyciągają bluzki z popularnych sieciówek, ale ręcznie robiony, kolorowy płaszcz. Czekamy na święta, bo wraz z ich cudowną atmosferą pozwalają zapomnieć o codziennym maglu. Miesiącami pamiętamy o brzydkim karle, sierocie, wytworze fantazji Patricka Suskinda, bo nie był taki jak my. Był nieprzeciętny. Rzecz rozgrywa się w brudnym i, wybaczcie kolokwializm, śmierdzącym XVIII-wiecznym Paryżu. Na marginesie: doskonale ilustruje to film, będący ekranizacją „Pachnidła”, reżyserowany przez Toma Tykwera. Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że nie spotkałam się jeszcze z filmem, nakręconym na podstawie wcześniej przeczytanej przeze mnie książki, który tak doskonale oddaje jej klimat i sens, jak robi to właśnie projekt Tykwera. Polecam. Ale, ad rem. Niewątpliwie, krótkie streszczenia „Pachnidła” nie muszą zachęcać. Cóż, kolejna historia obłąkanego mordercy, osadzona „dawno, dawno temu”. Radzę jednak przeczytać pierwsze zdanie – dzięki temu każdy będzie mógł stwierdzić, że to jednak coś zupełnie innego. Niezwykłość Suskinda polega bowiem na tym, że potrafił przekazać głęboki sens, cel życia swojego bohatera przez język. Potrafi sprawić, że na te kilka godzin nad stronicami powieści, czytelnik zamienia się w Jean’a Baptiste Grenuille’a; odbiera świat tak, jak on. Czytając, czuje smród paryskich targów rybnych, z daleka rozpoznaje słodki aromat żółtych mirabeli, dusi się od mnogości perfum w sklepie Baldiniego. W miarę rozwoju akcji pragnie tego, co bohater: poczuć i zdobyć zapach miłości. Suskind, doskonały iluzjonista, pozwala się zapomnieć; czytelnik zaczyna, tak jak Grenuille zdawać się na zmysły, dlatego też, o zgrozo, zaczyna rozumieć postępowanie mordercy, a wręcz dążyć do celu razem z nim. Ale, bez obaw, przebudzenie przychodzi. Jest nim scena kulminacyjna. Czytelnik, wstrząśnięty, budzi się z przerażeniem wraz z zawstydzonymi mieszkańcami Paryża. I rzeczywiście czuje niesmak; nie rozumie jak to możliwe, że dał się tak bardzo ponieść zmysłom. Dodatkowo autor fantastycznie buduje napięcie. Początkowo nastawia czytelnika na jednostajną, spokojną opowieść o losach odrzuconego przez wszystkich, niezwykłego chłopca, wywołując wobec niego litość, a więc także sympatię. Opowiada nam tę historię, jak bajkę dzieciom: przeplatając ją kwiecistymi środkami stylistycznymi, ale spokojnie i powoli, jakby chciał czytelnika delikatnie wprowadzić w błogi sen. Nie oznacza to w żadnym wypadku nudy; co chwila wzbudza on zainteresowanie tajemniczością, wielością elementów, które powoli łączą się w spójną całość. Dopiero dochodząc do punktu kulminacyjnego czytelnik może zdać sobie sprawę, jak bardzo został „nabity w butelkę”. Zakończenie nie jest bowiem tak szczęśliwe, jak by się mogło wydawać, a ogrom fundowanych nam emocji powoduje, że zostajemy w osłupieniu jeszcze na długie dni, a nawet tygodnie.