„Gra o Tron” George’a R. R. Martina mnie autentycznie zachwyciła, ale miałam pewne opory przed sięgnięciem po następnym tom Sagi Pieśni Lodu i Ognia. Nierzadko zdarza się, że kolejne części serii nie dorównują genialnej pierwszej, a przyznaję, że w przypadku „Starcia królów” poprzeczkę ustawiłam wyjątkowo wysoko. Czy drugi tom dorównuje pierwszemu? Czy Martin trzyma poziom? Wreszcie- czy historia nadal jest tak samo interesująca? Spieszę z zapewnieniem- tak, tak, tak.
Jeśli ktoś nie zna treści „Gry o Tron” (nie czytał książki/nie oglądał serialu) a ma taki zamiar- proszę o ominięcie poniższego akapitu. Nie chcę być odpowiedzialna za popsucie komuś zabawy :)
Wojna, która wybuchła po śmierci króla Roberta toczy się nadal. Do gry o tron przystępują kolejni lordowie żądni korony. Intryga się zagęszcza, królowie mnożą się jak grzyby na deszczu, a na scenę wstępują nowe postacie- Stannis Baratheon, Tyrellowie z Wysogrodu czy ród Greyjoyów z Żelaznych Wysp. Jakby tego było mało także Nocna Straż nie może liczyć na słodycz bezczynności- za Murem Mance Ryder zbiera armię. A Matka Smoków wędruje z khalasarem po ziemiach za morzem…
Świat wykreowany przez Martina ujmuje złożonością- wobec ogromu postaci niezwykle łatwo się pogubić. Pod tym względem „Starcie królów” czytało mi się o wiele lepiej niż „Grę o Tron”- część bohaterów już znałam i nie musiałam tracić czasu na zastanawianie się kim jest dany lord. A same postacie urzekają nadal- realizmem, różnorodnością, charyzmą. Duet Joffrey i Cersei dalej niepomiernie wku… irytuje, Tyrion błyska inteligencją, wątek Dany nabiera tempa.
Lektura „Starcia królów” zagwarantowała mi cały wachlarz emocji- od śmiechu, poprzez łzy, aż do zaskoczenia pomieszanego ze zdenerwowaniem. Czytając niektóre strony doświadczyłam prawdziwego „opadu szczęki”, autor zdecydowanie wie jak zaskoczyć czytelnika. I chociaż nie przepadam za opisami wojen w przypadku prozy Martina zgłębiam je z nieskrywaną przyjemnością.
Myślałam, że język autora jest dosyć nijaki- przyzwoity, ale niewyróżniający się niczym szczególnym. Przyznaję, myliłam się- styl Martina to połączenie lekkości i płynności, gwarantujące niezwykle plastyczne opisy. W tym przypadku nawet najlichsza wyobraźnia da radę- sceny z książki same stają przed oczami, jak odtwarzany w głowie film.
Saga Pieśni Lodu i Ognia to chyba pierwsza seria, która wciągnęła mnie do tego stopnia od czasów dziecięcej fascynacji Potterem. Książek Martina nie da się odłożyć bez doczytania do końca, po skończeniu lektury natychmiast ma się ochotę na więcej, a losy bohaterów nieustannie zaprzątają myśli (nie)szczęśliwca, który raz zatopił się w świecie Westeros. Wciąga i nie puszcza, dopóki nie dobrniesz do ostatniej strony. A tam czeka zakończenie, którego nie potrafię określić innym przymiotnikiem niż „epicki”. Zarówno „Gra o Tron” jak i „Starcie królów” mogą szczycić się fenomenalnym finałem, który pozostawia ochotę na natychmiastową lekturę kolejnej części.
Polecam. Bardzo. Świetny przykład, kiedy niemal 900-stronicowa książka okazuje się za krótka, o wiele za krótka.