W zeszłym roku Renata Kosin wzniosła się na wyżyny literackiego kunsztu swoją brawurową powieścią pt. ?Tajemnice Luizy Bein?. Byłam pod ogromnym wrażeniem fabuły, którą skonstruowała; podziw wzbudzało dopracowanie każdego, najdrobniejszego nawet szczegółu, a jakby tego było mało, nadała narracji taką płynność, że pięćset stron żywego tekstu pochłaniałam w mgnieniu oka. Czy można się więc dziwić, jak bardzo czekałam na kontynuację? Sądzę, że nie. W ?Kołysance dla Rosalie? podążamy tropami odkryć z ostatnich stron ?Tajemnic..., dlatego dodam tutaj od razu, że moim zdaniem trzeba zachować kolejność ukazywania się i najpierw poznać ?Tajemnice...? ? bez wiedzy w niej zawartej ?Kołysanka...? może wydawać się niejasna i trudno będzie zorientować się choćby w relacjach rodzinnych bohaterów.
W najnowszej powieści Kosin od samego początku dużo się dzieje. Jednocześnie jednak odniosłam wrażenie, że autorka uciekła się do wielce przewrotnego fortelu, którym uśpiła moją czujność. Mimo że Klarze nie było wtedy łatwo, to miałam odczucie takiego spokoju i tego, że wszystko jest na swoim miejscu, czyli pałac wreszcie zacznie pełnić funkcję, do której został przeznaczony, zaczyna się sezon turystyczny, wokół są najbliżsi ludzie. Nie nazwałabym tego sielanką, ale takim zwyczajnym, codziennym życiem, co ? biorąc pod uwagę szereg przeżyć Klary i Alexa wcześniej ? wydało mi się, szczególnie dla niej, zasłużone. Teraz, po lekturze całości, określiłabym ten początkowy stan jako niepokojącą ciszę przed burzą. To subiektywne wrażenie gruchnęło z wielkim hukiem wraz ze sceną płatków róż na łóżku, które zobaczyła Klara. Cóż to był za skok adrenaliny! Zdołałam pomyśleć tylko coś w rodzaju: no, no, no, i był to z mojej strony wyraz najwyższego uznania dla pisarki. Od tego momentu pojawiło się napięcie, które nie opuściło mnie już do końca. Zaczęłam się solidnie emocjonować, denerwować, co jeszcze się wydarzy i przyznaję, że Kosin sprostała moim oczekiwaniom, ponieważ w dalszej części zwrotów akcji nie brakowało.
Wydaje mi się, że w ?Kołysance...?, jakby to ująć, odkryć jest mniej, co nie znaczy jednak, że nie mają one znaczenia i są mniej pasjonujące. Kolejny już raz z najwyższą uwagą śledziłam przebieg wydarzeń, a zarazem rozpatrywałam je pod kątem technicznym, czyli w jaki sposób pisarka podsuwała nowe elementy w tej skomplikowanej układance. Kosin znów musiała włożyć sporo pracy, by cała historia była tak ciekawa, ale przede wszystkim spójna; a gdy spojrzy się na obie części cyklu razem, to jeszcze bardziej docenia się ich rozmach i czuje się większy respekt dla harmonii i pewności, z jaką prowadzone są obydwie fabuły. Warto również podkreślić, że autorka czerpie z historii regionu, z którego pochodzi ? to, co autentyczne, co było inspiracją, obudowuje warstwą fabularną, tworząc fikcję o lokalnym kolorycie; zakładam, że mieszkańcy Warmii mogą odbierać te utwory na jeszcze innym poziomie.
Jak pewnie można zauważyć, trudno nie porównywać ?Kołysanki...? do wcześniejszej powieści Renaty Kosin. Na szczęście jednak, z czego się bardzo cieszę, autorce udało się utrzymać ten mistrzowski poziom, a przecież już wtedy wspominałam, że ?Tajemnicami Luizy Bein? sama sobie poprzeczkę ustawiła wyjątkowo wysoko. Nowe tajemnice odkrywane w atmosferze narastającego dreszczu swoistej grozy i przestrachu o los małej Rosalie oraz unoszący się jakby nad pałacem i jego mieszkańcami duch mistyki sprawiły, że ?Kołysanka...? jest trochę inna, ale nie mniej frapująca od poprzedniczki. Uważam, że drugą powieścią z tej serii Renata Kosin dobitnie potwierdziła, że znalazła dla siebie idealne miejsce w polskiej literaturze ? nie mam wątpliwości, że każda jej następna opowieść w podobnym klimacie wzbudzi moje ? a zresztą pewnie nie tylko moje ? zainteresowanie. I będzie taką samą ucztą, jak te dwie.