"Siedem" w reżyserii Davida Finchera to jeden z tych nielicznych filmów, które zapadają w pamięci na długo, na bardzo długo. Perfekcyjnie zbudowana historia psychopatycznego mordercy, który posługuje się swego rodzaju kodeksem, to prawdziwie mroczna i brutalna opowieść o zagubionym umyśle, Johnie Doe. To imię i nazwisko stanowi synonim przeciętnego amerykańskiego obywatela. Co reżyser chciał przez to osiągnąć? Być może miał zamiar ukazać zło pod postacią zwykłego na pozór faceta, może starał się przedstawić zło w sposób uniwersalny-na zasadzie każdy jest w stanie popełnić wielką zbrodnię. John Doe to postać, która zabija lub doprowadza ludzi do granic fizycznych możliwości. Posługuje się specyficznie pojmowaną moralnością. Selekcjonuje ludzi na zasadzie popełniania przez nich jednego z biblijnych siedmiu grzechów głównych. Zamienia się w boga, który nie po śmierci, nie w przyszłości, której nie jesteśmy w stanie przewidzieć lecz docześnie każe za grzechy. Potępienie odbywa się za życia grzesznika. Nie ma możliwości poprawy i odkupienia grzechów, nie ma czyśćca, droga jest prosta, jest grzech musi być kara i takim to rozumowaniem posługuje się nasz antybohater Doe. Śledztwem w jego sprawie zajmują się dwaj detektywi- młody i niedoświadczony David Mills (B. Pitt) oraz charyzmatyczny William Somerset (M. Freeman) tych dwóch świetnie uzupełniających się stróżów prawa dostało do wykonania niecodzienne zadanie i napotkali godnego siebie przeciwnika. Fincher gwarantuje nam, że krok po kroku będziemy świadkami kolejnych kaźni i z każdym ludzkim cierpieniem będziemy się coraz bardziej zbliżać do psychopaty aż do finałowego starcia. "Siedem" to film, który nie daje się łatwo zdefiniować, to mieszanka stylów i gatunków ale skomponowana w taki sposób, że poszczególne elementy w wysublimowany sposób się uzupełniają. Nie mamy wrażenia, że czegoś w tym filmie jest za dużo bądź za mało, fabuła i wszystkie elementy, które jej towarzyszą są dopracowane w najmniejszym szczególe tworząc przerażającą całość.